Wędkarstwo, etyka, pasja.
Dość często w ostatnim czasie dotyka mnie uczucie wypalenia. Nie mam na myśli blogowania, choć tu też zdarza mi się ślęczeć nad klawiaturą godzinami i nie napisać nawet zdania. Chodzi mi o wędkowanie które, choć nadal wciągające, czasem wydaje się być jakby inne, pozbawione TEGO CZEGOŚ. Czego konkretnie? Ciężko powiedzieć. Myślę, że to w głównej mierze kwestia rutyny. Wiecie – wracam z pracy, łapię za wędkę i biegnę nad wodę, by wykorzystać każdą daną mi przez los godzinę.
Oczywiście, każdy wędkarski dzień jest inny, każdy na swój sposób urzeka i sprawia radość. Nie każdy jednak daje to ukojenie i błogi stan umysłu. A dzieje się tak zazwyczaj, gdy zapominamy, o co tak naprawdę w wędkowaniu chodzi.
Doskonale pamiętam swój pierwszy dzień na rybach. Choć byłem jeszcze kilkuletnim dzieckiem, potrafię przypomnieć sobie każdy detal. Najbardziej fascynowała mnie wtedy przyroda. Wędkowanie, choć interesujące, wciągające, nowe i odkrywcze, zeszło tego dnia na drugi plan. Żaby, ważki, sarny, zające…. Tętniące dookoła życie i towarzyszące mu poczucie wyjątkowości ogarnęły doszczętnie mój umysł. Jednak mój dziadek, który wyciągnął mnie tego dnia na ryby, nie potrafił tego zrozumieć, lub też zwyczajnie tego nie dostrzegał. Kazał mi skupiać się na spławiku, nie rozpraszać tym co dookoła, byleby tylko nie przegapić brania. Ja dla odmiany nie rozumiałem jego – jak można być obojętnym na to wpraszające się do umysłu piękno przyrody?
Teraz jednak, po 20 latach wędkowania rozumiem go świetnie. On był już wypalony. Nie częściowo, tak jak ja, lecz w pełni i doszczętnie. Kilkadziesiąt lat spędzonych nad wodą, ciężkie czasy i podążająca za nimi potrzeba chodzenia PO ryby sprawiły, że przestał dostrzegać to, co w wędkowaniu jest najpiękniejsze. Jego symbioza z przyrodą została zerwana i zastąpiona rutyną. Ja jeszcze nie jestem na tym etapie. Wędkarska rutyna i moje wypalenie nie opiera się na obojętności otaczającego mnie świata flory i fauny, ale na uczuciu pustki, na pewnym braku.
Myślę, że w tym zabieganiu – codziennej pogodni za pieniądzem, chęci wykorzystania każdej chwili w najwłaściwszy, najbliższy ideałowi XXI wieku sposób – zapominamy o znalezieniu chwili dla siebie, nawet podczas wędkarskich wojaży. Może warto na chwilę oderwać wzrok od spławika, odłożyć na bok wędkę i rozejrzeć się dookoła?
Najbardziej inspirujące i wypełniające pustkę są dla mnie wschody słońca. Ciężko znaleźć moment by z samego rana zameldować się nad wodą, ale warto się o to postarać. Choćby na 10 minut. Nie tylko by oddać dwa rzuty, lub raz zanurzyć spławik. Ale by odetchnąć świeżym, zimnym powietrzem, popatrzeć jak niebo szybko zmienia kolory, przechodząc przy tym przez wszystkie palety barw. By usłyszeć śpiew ptaków, zmoczyć buty w porannej rosie. By odetchnąć i by żyć. Lecz przede wszystkim, by nabrać szacunku. Szacunku nie tylko do ryb, lecz do całej otaczającej nas przyrody. By nie zapomnieć, że w tym betonowym świecie, za każdym razem będąc nad wodą, depczemy po jej dzikich trawnikach. I nic tam nie jest nasze, poza wspomnieniami i wrażeniami, który możemy zanieść do ze sobą do domu.
Mówiąc o szacunku nie mam jednak na myśli papierka czy butelki, które zamiast zostawiać w trawie powinniśmy zabrać ze sobą. To też jest oczywiście istotne, ale równocześnie to inny rodzaj przywiązania, który przychodzi z czasem. Myślę, że wszystkich nas, poza pasją, łączy także potrzeba. Potrzeba bycia otaczanym przez przyrodę, bycia tym mniejszym istnieniem w obliczu jej wielkości i piękna. Ci, którzy nigdy nie wędkowali – nigdy nas nie zrozumieją. Najważniejsze jednak byśmy my nie zapominali i każdego dnia czerpali jak najwięcej z otaczającego nas świata. By się nie wypalić i nie popaść w rutynę. I by nie stracić właściwej perspektywy.